Poznajcie historię Knycha! Czyli naszego pozytywnie zakręconego kierownika sekcji integracyjnej, który jak nikt wie jak ważna jest integracja i stawianie sobie ambitnych celów. Zapraszamy do lektury! 😀
Na wstępie chciałbym coś wyjaśnić, abyście drodzy czytelnicy nie czuli się zawiedzeni po lekturze niniejszego artykułu.
Pomimo tego, że w naszym klubie bardziej dbam o integrację członków ITMBW aniżeli pobijanie rekordów czy zdobywanie czołowych lokat podczas biegów, artykuł nie będzie traktował o połówce w formie szlachetnej butelczyny, a o pewnym dystansie, który zawsze chciałem pokonać. Tak więc otrzyjcie Wyborowe łzy, oCzyśćcie umysły, Luksusowa micha popcornu do ręki i zaczynamy…
Było piękne wiosenne popołudnie, pierwszy dzień od dobrych kilku miesięcy, w którym to całun zanieczyszczeń opuścił Gród Kraka i udał się wreszcie na zasłużony urlop. Już prawie zapomniałem, że z okna mojego ówczesnego biura można podziwiać Tatry. Takie to okoliczności meteorologiczne jak i przeświadczenie o tym, że moja sylwetka jest estetycznie mocno dyskusyjna sprawiły, że w końcu po długiej separacji, ja i moje buty biegowe znowu się zeszliśmy. Początki były paskudnie trudne, zadyszka łapiąca co pół kilometra, średnie tempo bliższe 7 niż 6, ale pierwsza przebieżka po mocno pofałdowanym terenie na szczęście dobiegła końca, nawet bez zawału serca czy innego udaru.
Kolejne dni, tygodnie – kolejne przebieżki, wszystko po to, aby przed latem nieco poprawić swoją żenującą formę. Tempo się poprawiało, dystanse delikatnie ulegały zwiększeniu. Pomyślałem o urozmaiceniu wachlarza aktywności fizycznej, dodałem pływanie, rower… no właśnie rower… w dosyć przypałowy sposób urwałem sobie w ręce kawałek kości razem z więzadłem, ale to już inna historia, może nawet na inny artykuł. Incydent ten wykluczył moją aktywność na 6 tygodni. W tym czasie bardzo brakowało mi wszelkiej maści ruchu. Gdy wylizałem się na tyle, żeby móc wrócić do bardziej „wyczynowego” używania mojego zapuszczonego cielska, postanowiłem szukać czegoś co mnie zmotywuje. Jak kraść to miliony, jak kochać to księżniczki, jak robić postanowienia to z przytupem. No cóż, milionerem nie jestem, w zamku też nie mieszkam, pozostało ostatnie.
Podczas powrotu z meczu ME U-21 wraz ze znajomymi wpadliśmy na pomysł, żeby zwieńczyć wieczór grillem. Jakoś tak przypadkiem temat dyskusji zszedł na ogarnianie się przed latem. W toku rozmowy po raz kolejny w moim życiu objawiła się żyłka hazardzisty. Założyłem się z kumplem (który wówczas jak ja – formą nie grzeszył) o to, że przebiegniemy jesienią półmaraton. Jak przystało na dwóch Dionizosów, stawką tego arcyambitnego, sportowego zakładu był… kebab.
Uznałem to za dobry pomysł. Rok wcześniej postanowiłem, że ukończę pierwszy w życiu triathlon. Udało się, na dodatek z rezultatem o 20 minut lepszym niż zakładałem! Dlaczego tym razem miałoby się nie udać? Chwała, splendor, lans wśród znajomych, jurne dziewoje padające do stóp półmaratończyków no i ten kebab… z taką motywacją ukończenie pierwszej w życiu połówki to tylko formalność!!
Zaczęło się: powrót na rower, pływanie no i oczywiście bieganie. Początkowo nieśmiałe truchtanie samemu, ale to nie było to. Przyszedłem na mój pierwszy profesjonalny trening biegowy organizowany przez nasz klub – był to strzał w dziesiątkę! Swoją drogą, zdecydowanie polecam te treningi. Nie mówię tego tylko dlatego, że jestem członkiem ITMBW. Takie same zdanie na ten temat podzielają moi niezrzeszeni znajomi, których to zacząłem zabierać na treningi ze sobą. Eliminacja kilku technicznych błędów, systematyczność treningów, drobna doza rywalizacji, prawidłowa rozgrzewka przed i rozciąganie po bieganiu… w ten oto sposób zasięg i tempo mojego biegania uległy w krótkim czasie zdecydowanej poprawie. Upragniony cel stawał się coraz bliższy. Moje pierwsze w sezonie zejście na Parkrunie poniżej 5min/km, pierwsze przebiegnięte za jednym zamachem 10, 15 a nawet 20km. Wszystko szło zgodnie z planem.
Przypływ endorfin uwalniających się z każdym następnym kilometrem wyraźnie upośledził obszar mojego mózgu odpowiadający za asertywność. Przykład? Bez chwili zawahania dałem namówić się na wzięcie udziału w obozie biegowym ITMBW organizowanym w Pieninach. Ja, czyli gość który jeszcze kilka miesięcy wcześniej miał problem z pokonaniem niespecjalnie wysokiego wzniesienia bez pauzy, zadeklarowałem: „20-30km jednego dnia, po górach, w tym wbiegnięcie na Trzy Korony…spoko! Ja nie dam rady??! pff”.
Niby ten nieszczęsny dystans 21,095 już przebiegłem, ale niestety nie podczas zawodów z pomiarem czasu – czyli się nie liczy. Po takim obozie zostanę prawdziwym dzikiem, jak przebiegnę tyle po górach to miejska połówka będzie jak dobry burger 100% wołowiny popity zimnym pszeniczniakiem – mgnienie oka.
Sam obóz pierwsza klasa! Świetni ludzie, profeska trenerzy, lokalizacja 10/10. Jeden z najlepszych moich wypadów Anno Domini 2017. Góry, lasy, zamki, woda, oscypki… Pod względem sportowym – udało się przebiec coś o czym pół roku wcześniej nawet bym nie marzył. Gdyby ktoś w lutym powiedział mi, że latem będę wbiegał na Trzy korony – radziłbym takiej osobie zmianę dawki leków lub odstawienie używek.
Wszystko fajnie, ale gdzie w tej historii porażka? Kim jest Benek? Kim jesteśmy i dokąd zmierzamy? Już śpieszę z odpowiedziami, a przynajmniej na dwa pierwsze z powyższych pytań. Jak to w życiu bywa, pewne są trzy rzeczy; śmierć, podatki i działanie praw Murphy’ego, a właściwie pierwszego z nich: jeżeli coś może się nie udać – nie uda się na pewno. Tutaj do historii powoli wkracza Benek.
Piękny letni dzień, kilka dni po obozie, już czułem zapach i smak wygranego zakładu, aż tu nagle trafiłem do szpitala. Jak się okazało połączenie wrodzonej predyspozycji do hodowania w sobie małych obcych (tj. kamieni nerkowych) oraz częste mini odwodnienia organizmu spowodowane dużym obciążeniem treningowym przy wysokich temperaturach – nie wpływa najlepiej na pracę nerek. W tych oto okolicznościach musiałem wziąć rozwód z moimi butami biegowymi, ponieważ mój nowy, chwilowy życiowy partner – kamień nerkowy (pieszczotliwie nazwany Benek) stał się o nie zazdrosny. Część mózgu odpowiedzialna za asertywność dalej nie funkcjonowała tak jak należy, przez co bez wahania zgodziłem się na wyżej wspomniany rozwód, a także na rezygnację ze startu w pierwszym w życiu półmaratonie. Cytując klasyka polskiej komedii – „No i w p*du wylądował, i cały misterny plan też w p*du”.
Plusem zaistniałej sytuacji była moja najlepsza wkrętka w roku 2017. Wpływ silnych leków przeciwbólowych, zdjęcie USG w ręce i telefon wystarczyło by ponad setka osób zaczęła gratulować rzekomego ojcostwa (czy to osobiście czy na fb).
No cóż. Moralnie czuję się zwycięzcą. Odrobina samozaparcia, wartościowe treningi, parę miesięcy ostrych przygotowań i tak w kilka miesięcy przeobrażenie z leniwca kanapowego w biegacza krakowskiego.
Co jak co, ale w tym roku musi się udać!!
PS: Szkoda tylko tego kebaba…